Marta i Łukasz

Ślub i wesele na Ranczo pod Bocianem

Pojawiliśmy się wczesnym popołudniem w podwarszawskim ranczu (tak, istnieją takie). To akurat pod swojsko brzmiącą nazwą: Ranczo pod Bocianem. Sierpień był, więc bociany już dawno się wyniosły na podmokłe łąki lub być może – nawet afrykańskie szlaki. Otrzepaliśmy się z kurzu, przebrali w stroje weselno-służbowe i wyruszyliśmy z aparatami na rekonesans po okolicy, tak jak to zwykle każdy fotograf czyni: bada mniej lub bardziej skrupulatnie teren. My z tych szczególarzy, więc przeczesaliśmy okolicę wnikliwie. Baldachim na ceremonię ślubną w ogrodzie już stał, więc tu na koniec zakotwiczyliśmy. Poznajemy gości, wymieniamy uprzejmości, gawędzimy, sączymy wodę (w takich okolicznościach zawsze tylko ona) nie zapominając o fotografowaniu. Pojawia się sam Pan Młody, bardzo, bardzo elegancki. Lekko zdenerwowany, ale cóż mu się dziwić. Czekamy więc w gronie gości (chyba są już wszyscy) tylko na Tę Jedyną i Najważniejszą.

No i wyłania się zjawiskowa – prowadzona przez ojca w pięknej sukni i wianku, po ścieżce wysypanej białymi płatkami – i zmierza do miejsca dla siebie przeznaczonego, obok przyszłego męża.

Wszyscy w dobrym momencie powiedzieli „Tak”, wymienili się obrączkami, uronili łzę (niejedną), podpisali właściwe dokumenty, goście nagrodzili brawami oczekiwane radosne wydarzenia i gromadnie udali się na pobliską łączkę ucałować szczęśliwą parę i życzyć im, czego dusza zapragnie. My fotografowie byliśmy tuż tuż, śledziliśmy spojrzenia, gesty, wydarzenia, by zachować wszystko dla potomności, na wieczną pamiątkę.

Odprowadziliśmy Parę Młodą do drzwi sali weselnej, gdzie Rodzice obojga przywitali ich chlebem, solą i czymś jeszcze, czego – po wypiciu zawartości – nie udało się, jak to jest staropolskim zwyczajem, za pierwszym podejściem stłuc, odrzucając do tyłu. Powtórka była i wtedy się doskonale udało: szkło stłukło się skutecznie. Po uzyskaniu tej obowiązkowej przepustki, Młoda Para już w sali weselnej, wypiła wraz z zaproszonymi pierwszy weselny toast i odtańczyła pierwszy swój taniec (w deszczu konfetti). Późnym wieczorem, przy ciemnym już, choć rozgwieżdżonym niebie, Rodzice Młodej Pary i wszyscy goście (w tym i my) zostali zaproszeni na specjalny pokaz fajerwerków. Się działo, ech!

Weselny tort był ostatnim punktem programu dla licznych milusińskich, które potem (godzina bowiem była już mocno nocna) zagonione zostały do łóżek przez babcie, mamy i ciocie. Warto wspomnieć, że całe popołudnie pokaźną gromadą nieletnich zajmowały się opiekunki, które nie pozwoliły dzieciom nudzić się i nadmiernie psocić. Bawiono się do poranka a my późną, późną nocą też zmrużyliśmy na trochę oko, wiedząc, że już od następnego dnia zabierzemy się do pracy przy materiale zdjęciowym ślubu i weseliska Marty i Łukasza.